Trzy lata minęły jak jeden dzień. Fani nie wytrzepali do końca brokatu po Open’er-owym koncercie, a kwiatki wykorzystane do stworzenia kolejnej porcji wianków nie zdążyły wydać ostatniego tchnienia. Florence Welch ponownie zaprogramowała swoją maszynę, wróciła na scenę (zaliczając, a jakże, przystanek w Polsce) i wydała nową płytę. Wydawnictwo górnolotnie zatytułowane “High As Hope” wjechało na sklepowe półki pod koniec czerwca 2018, ale długo zbierałam się do jej przesłuchania. Drogi moje i Florence rozeszły się trzy lata temu i bałam się, że “High As Hope” jeszcze bardziej nas od siebie oddali.

 

“How Big, How Blue, How Beautiful” nie zachwycało – do całości po latach kompletnie nie chce mi się wracać. Na albumie brakowało mi tej niezwykłości i dzikości, którą charakteryzowały się nagrania z “Lungs” oraz elegancji, którą wprowadził album “Ceremonials”. Muszę jednak przyznać, że pojedyncze ścieżki (m.in. “St Jude”, “What Kind of Man”, “Various Storms & Saints”) są wspaniałą ozdobą dyskografii brytyjskiej kapeli. “How Big, How Blue, How Beautiful” charakteryzował koncertowy rozmach, podczas gdy tegoroczne wydawnictwo stanowi jego odwrotność.

REKLAMA
fiio

 

“High As Hope” sporo mówi fotografia zdobiąca krążek. Welch, wyglądająca w pastelowej sukience i z kwiatkiem w dłoni bardzo niewinnie, zdaje się zapowiadać porcję swoich najbardziej osobistych kompozycji. Są one niespotykanie ciche, wycofane i kameralne, czym zaskoczył mnie już pierwszy singiel (“Sky Full of Songs”) zapowiadający album. Wspomniany utwór jest, obok “Big God”, moim ulubionym fragmentem opisywanego wydawnictwa. Najbardziej podobają mi się w nim jego wiosenny nastrój i piękne harmonie. Jego przeciwieństwem jest “Big God” – nagranie może i o dość banalnym tekście. “You keep me up at night, to my messages, you do not reply, you know I still like you the most” – takie słowa przywodzą na myśl wyznania nastolatki XXI wieku a nie dojrzałej kobiety. Całość dopełniają intrygująca, surowa, filmowa melodia, na którą składają się takie instrumenty jak gitara basowa, smyczki czy saksofon. Niby nie dzieje się wiele, ale cała piosenka prowadzona jest z głową.

 

 

To byłoby na tyle, jeśli chodzi o kompozycje, które mocniej mną wstrząsnęły, co bynajmniej nie oznacza, że pozostała część “High As Hope” to nagrania słabe i nie warte uwagi. Podobać się mogą piosenki takie jak delikatnie rozkręcające się w połowie (gitara elektryczna!), chłodne “June”, rytmiczne, oparte na niespiesznej grze bębnów “South London Forever”, balladowe “Grace” czy wpadająca w ucho “Patricia”, będąca hołdem dla Patti Smith (“You’ve always been my North Star”) i jednocześnie najbardziej szalonym punktem czwartego albumu “Maszyn”. Zachwycić potrafi także subtelne, eleganckie “The End of Love” – powiedziałabym nawet, że żaden inny utwór na płycie nie atakuje emocjami tak jak ten. Warto sięgnąć także po oszczędny finish krążka w postaci “No Chair”. Najmniej do gustu przypadły mi “Hunger”“100 Years” – oba są kawałkami, z jakimi łatwo skojarzyć twórczość Florence i spółki, i które niczym nie zaskakują.

 

Nie tak okazała jak “Ceremonials”, bardziej oswojona niż “Lungs”, emanująca większym kobiecym wdziękiem niż “How Big, How Blue, How Beautiful”. “High As Hope” stanowi nowy rozdział w dziesięcioletniej historii grupy Florence + The Machine, znacznie skromniejszy i mniej oczywisty. Mniej tu refrenów, które z Welch śpiewać będzie cała publika – nad całością unosi się raczej poetycki duch. Ponownie jednak brytyjski zespół oddał w moje ręce płytę, którą trudno mi polubić. Ciężko w kontekście twórczości Florence + The Machine mówić o ewidentnie złym wydawnictwie, ale to kolejna płyta sygnowana nazwą “Maszyn”, przy której wzruszam ramionami i wracam do krążka “Lungs”.

 

SPRAWDŹ AKTUALNE CENY NA CENEO.PL

REKLAMA
hifiman

DODAJ KOMENTARZ

Proszę wpisać swój komentarz!
Proszę podać swoje imię tutaj