Była już androidem o wdzięcznym imieniu i nazwisku Cindi Mayweather (“The ArchAndroid”) oraz elektroniczną damą (“The Electric Lady”). Komputery, nowoczesne technologie, science fiction – tego typu klimaty inspirują amerykańską wokalistkę Janelle Monáe od dawna, choć w jej muzycznej twórczości mało jest owego futuryzmu. W tekstach artystka wcale nie wybiega daleko w przyszłość, skupiając się bardziej na tym, co tu i teraz, a jej trzeci studyjny album wcale nie jest pod tym kątem inny.
Na “Dirty Computer” przyszło nam czekać niemalże pięć lat. W tym czasie Amerykanka zdążyła zmienić wytwórnię, wystąpić w paru filmach i zaangażować się społecznie. Pojedyncze utwory (m.in. “Yoga”, “Heroes”, “Isn’t this the World”) także się trafiały, podsycając nasze oczekiwanie na następcę krążka “The Electric Lady”, który jednak okazał się być słabszy, niż bym sobie tego życzyła.
Rozpoczynające album nagranie tytułowe jest utrzymanym w wolnym tempie, elektro-soulowym, harmonijnym intro, w którym udziela się Brian Wilson z legendarnego zespołu Beach Boys. W bardziej imprezowe tony celuje następujące po nim popowo-rhythm’and’bluesowe “Crazy, Classic, Life”, będące nieco nijaką kompozycją z ładnym przesłaniem: bądźmy kim chcemy i nie przejmujmy się opiniami innych. Niewiele dzieje się także w “Take a Byte”, lecz numer ten przyjemnie kołysze i wprawia w wakacyjny nastrój. Podobnie jest z zadziornym, ale uroczym i słodkim “Screwed”. Ta ostatnia ścieżka płynnie przechodzi w ciemniejsze, wyrapowane “Django Jane”, które jednak ciężko jest mi polubić. Doceniam oldskulowy podkład oraz tekst traktujący o wewnętrznej kobiecej sile, ale całość wydaje mi się być zbyt napompowana, nie mówiąc już o tym, iż Janelle jednak lepiej śpiewa niż nawija. Nie jestem także fanką kontynuującego feministyczną tematykę “PYNK”, w którym śpiewająca wysokim głosem Monáe przypomina Lily Allen, a pojawiającą się gościnnie Grimes trudno zauważyć.
“Make Me Feel” jest pierwszym utworem na “Dirty Computer”, który naprawdę przypadł mi do gustu. Ma on świetny feeling, natychmiastowo wpadający w ucho refren i jest inspirowany twórczością Prince’a. Przy tym kawałku główka sama chodzi w takt muzyki – majstersztyk! Jeszcze lepszą propozycją jest balladowe, niezwykle eleganckie “Don’t Judge Me”. Do moich ulubionych nagrań należą także “Americans” i “I Got the Juice”. Pierwsza z tych piosenek to miks wielu kierunków – trochę tu lat 70., nieco funku, przewija się też country, a na dodatek momentami (recytując) artystka brzmi jak Madonna w utworze “Vogue”. Nowocześniejszym, hip hopowym utworem jest druga z kompozycji, “I Got the Juice”, w której z bardzo dobrej strony zaprezentował się Pharrell Williams. Pozytywnie odbieram również rhythm’and’bluesowe, wzbogacone rapową zwrotką “I Like That” oraz “So Afraid”, intrygująco stojące w opozycji do pozostałych nagrań. W tym surowym, zaaranżowanym m.in. na gitarę i dęciaki utworze Monáe brzmi bezbronnie, wyrzucając z siebie takie wyznania jak “I’m afraid of it all, afraid of loving you”.
Ludzkie głowy są jak tytułowy komputer – gromadzą i przetwarzają mnóstwo informacji najróżniejszej jakości. Istotnych i zbędnych. Pozytywnych i negatywnych. Ten potok myśli ze swojego umysłu na “Dirty Computer” starała się wyrzucić Janelle Monáe, nie dzieląc się swą prywatnością i przemyśleniami na portalach społecznościowych, lecz w formie kilkunastu piosenek tworzących niniejszy krążek. Pod względem liryki to najlepszy zbiór utworów Amerykanki, która jest szczera, naturalna, odważna i nie owija w bawełnę. Gorzej, że muzycznie wykonała ona krok w tył, bo mało która kompozycja na dłużej zatrzymuje na sobie uwagę, przynajmniej moją.