Wydawać by się mogło, iż w dzisiejszych czasach wiek rozpoczynania kariery (czy to aktorskiej, czy muzycznej, bo o sportowej nawet nie ma co mówić) jest niski. Może nawet za niski, biorąc pod uwagę, że nie każde cudowne dziecko show biznesu jest w stanie poradzić sobie z narastającą presją. Zaskakują więc przypadki takie, jak Keleli, czyli amerykańskiej wokalistki, która przebiła Leonarda Cohena i debiutancki album wydała w wieku 34 lat.

Prace nad “Take Me Apart” trwały przeszło cztery lata. W międzyczasie, by nieco narobić wokół siebie szumu, Kelela wydała mixtape “Cut 4 Me” i EP-kę “Hallucinogen”, która już w 2015 roku zasugerowała mi, że warto ową artystkę obserwować. Jej debiutancki longplay jest jak pamiętnik, któremu muzyczny kształt nadali m.in. współpracownik Björk – Arca, producent m.in. Sky Ferreiry i HAIM – Ariel Rechtshaid, dawny przyjaciel Keleli – Jam City czy nawet Romy Croft z zespołu The xx. Artystka zresztą nie ukrywa, że o uczuciach pisze się jej najlepiej. “Take Me Apart” traktować więc można jako historię o kobiecie, która nie potrafi żyć bez miłości, i która nie chce długo rozpaczać po zakończonej relacji, bo na horyzoncie pojawił się ktoś interesujący.

REKLAMA
hifiman

Pierwsza kompozycja o tytule “Frontline” powoli wprowadza nas do elektroniczno-rhythm’and’bluesowego świata Keleli, będąc nagraniem o przyjemnie bounce’ującym refrenie. Nieco słabiej, choć weselej, przedstawia się muśnięte słońcem “Waitin”, które sprawia wrażenie utworu, za które odpowiedzialna mogłaby być Janet Jackson, gdyby tylko bardziej otworzyła się na nowoczesne brzmienia. To zresztą nie jedyny ukłon Keleli w stronę legend R&B. W “Truth or Dare” słychać Aaliyah, a wokalne harmonie w “Turn to Dust” przypominają o Destiny’s Child, chociaż sama kompozycja jest jednak zbyt eksperymentalna jak na ten amerykański girlsband. Kelela odsuwa od siebie R&B, robiąc miejsce chłodnej elektronice i metalicznym smyczkom – to najlepszy numer na płycie. Inne highlighty? Przede wszystkim “Enough”, które zachwyca swoją futurystyczną aranżacją i intrygująco nakładającymi się na siebie wokalami artystki. Warto sięgnąć także po zerkające w stronę klubowych klimatów “LMK”, nietuzinkowe “Onanon”, króciutkie (zaledwie minutowe), zmysłowe “Bluff” czy (nie)klasyczną, słodką balladę “Better”. Złych kompozycji na “Take Me Apart” nie ma, choć parę z nich (m.in. “Altadena” czy nagranie tytułowe) w połowie zaczyna lekko nużyć.

“Take Me Apart” miałam wiele kłopotów. Niby Kelela proponuje brzmienie, które lubię, stając się kolejną ważną przedstawicielką “alternatywnego R&B”, ale z drugiej strony brakuje tu większych zaskoczeń, czegoś, co by mnie przytrzymało na dłużej. Technicznie ta płyta jest aż za ładna, tyle że “ładna” rzadko kiedy przecina się z przymiotnikiem “ciekawa”. Najbardziej na “Take Me Apart” błyszczy sama Kelela, która otwiera się przed słuchaczami i wzbogaca swoje kompozycje całą gamą emocji. Robi to w sposób bardzo łagodny (nie dramatyzuje, ale też nie udaje kogoś pozbawionego serca) oraz niepozbawiony kobiecego, choć dojrzałego wdzięku. Jej pierwsza płyta jest albumem dobrym, choć nie dla wszystkich, ale fani nowoczesnego R&B powinni być usatysfakcjonowani.

SPRAWDŹ AKTUALNE CENY NA CENEO.PL

REKLAMA
hifiman

DODAJ KOMENTARZ

Proszę wpisać swój komentarz!
Proszę podać swoje imię tutaj