W obecnych czasach muzyka synth-popowa z trudem znajduje swoje miejsce w mainstreamie. W 2008 roku do jego drzwi zapukali przedstawiciele MGMT – Andrew VanWyngarden i Ben Goldwasser z debiutanckim albumem „Oracular Spectacular” , który stała się powiewem świeżości na alternatywnej scenie. Duet występował w roli gwiazdy na największych światowych festiwalach jak Coachella, Lollapalooza, Glastonbury, czy Roskilde. Mało tego – grupa stała się poniekąd prekursorami dla innych zespołów, które w podobny sposób podchodziły do muzycznej tradycji. Niestety, współcześni bohaterowie zaczęli blednąć w cieniu swoich następców, a kolejne dwie płyty – „Congratulations”„MGMT” okazały się twórczym samobójem, zarówno pod względem artystycznym, jak i komercyjnym. Materiał obejmujący obszar przerysowanej psychodelii z powodzeniem rujnował reputację duetu wśród krytyków i mijał się z oczekiwaniami fanów. Wraz z bolesnym upadkiem panowie zrobili dłuższą przerwę w działalności. Jak tymczasowa stagnacja wpłynęła na ich najnowsze dzieło?

Po pięciu latach MGMT postanowili się zrehabilitować. Duetowi w towarzystwie współpracowników – Patricka Wimberlya i Dave’a Fridmanna, udało się stworzyć solidny komplet dziesięciu piosenek jakościowo zbliżonych do debiutu sprzed dekady. Nie patrzyli jednak ślepo wstecz i nie klonowali swoich własnych brzmień, lecz szukali inspiracji w znacznie odleglejszym świecie, konsolidując synth-pop z nowofalowym popem z początku lat 80. Sami muzycy przyznają, że przy tworzeniu najnowszej płyty osiągnęli chemię i proces twórczy, jaki towarzyszył im na początku działalności.

REKLAMA
final

Spory skrawek materiału zawartego na płycie zespół miał okazję testować podczas ubiegłorocznej trasy po Ameryce Północnej. Nic więc dziwnego, że apetyt był jeszcze bardziej wzmożony wśród fanów, którzy oczekiwali namacalnego wydania godnego następcy debiutu. Okrągłą dziesiątkę piosenek otwiera pogrążone w jazzowych akordach i funkowym basie „She Works Out To Much”, będące żywym przykładem ewolucji w stosunkowo krótkim czasie. Trudno mówić o rozwoju w przypadku tytułowego „Little Dark Age„, które brzmi niczym odrzut z płyty sprzed trzydziestu lat. Utwór ten prezentuje niełatwą odmianą muzyki syntezatorowej, która miała swój niezwykle szczęśliwy rozdział w historii wraz z premierą kultowej ścieżki dźwiękowej do „Miami Vice”, ale tutaj efekt jest jednak przeciętny. Przewiewna melodia „When You Die”, która brzmi prawie jak Metronomy, obrazuje uczucie pustki. Kontrast między samobójczymi impulsami utworu przełamuje singiel „Me and Michael”. To moment, gdy muzycy MGMT częściowo tłumią mroczne kontemplacje i ustępują miejsce pogodnemu brzmieniu rodem ze złotego dla muzyki czasu z połowy lat 80, oczywiście nie pozbawiając go własnych, abstrakcyjnych wizji charakterystycznych dla twórczości MGMT. Właśnie na takie powroty do przeszłości czekam i chciałabym, aby miały one miejsce znacznie częściej.

 

Druga połowa płyty demonstruje kilka skrajności, które częściowo rozbijają jej spójność. VanWyngarden przesterowuje swój głos na baryton w melancholijnym „Jamesie”, z kolei chillwave’owe „Days That Got Away” wciąga słuchacza w instrumentalny chaos z którego po blisko pięciominutowym odsłuchu wychodzi się z bólem głowy. Chociaż „Little Dark Age” w przeważającej ilości oferuje syntezatorowe brzmienia uzupełnione poszczególnymi partiami fortepianu, saksofonu i innymi dźwiękowymi efektami, to wciąż czuć słabość muzyków do psychodelii, która niespodziewanie objawia się pod koniec albumu w balladowych utworach „When You’re Small”„Hand It Over”, obu dość nużących.

Po dwóch źle przyjętych wydawnictwach, pozornie stworzonych ku utracie fanów, MGMT zdołali wyciągnąć wnioski, tonując fascynację psychodelią na rzecz piosenek, które zabierają słuchaczy do najlepszych lat muzyki elektronicznej sprzed kilku dekad. „Little Dark Age” zawiera mnóstwo muzycznych zapożyczeń z tamtego okresu, dodatkowo okraszonych wszechobecną i nie robiącą już na nikim wrażenia kontrowersyjnością. Pojedyncze utwory bronią się ciekawą aranżacją i melodyjnym kolorytem, natomiast momentami panujący chaos przy dość przeciętnym wokalu wychodzi MGMT bardzo przeciętnie i, dla własnego dobra, powinni go unikać. Wiadomość dla osób, które spisały przyszłą twórczość MGMT na straty jest następująca: podnieśli się po upadku i eksperymentują z muzyką, jednak na znacznie bezpieczniejszym gruncie.

 

REKLAMA
hifiman

DODAJ KOMENTARZ

Proszę wpisać swój komentarz!
Proszę podać swoje imię tutaj