Dobrze pamiętam czas, kiedy amerykańska formacja Paramore zdobyła światową popularność. Film “Zmierzch”, do którego stworzyli bardzo udany utwór “Decode”, był wielkim hitem, choć nie przetrwał próby czasu i dziś mało kto przyznaje się do kibicowania wystawianemu na wiele prób związkowi dziewczyny i wampira. Swoich fanów wciąż mają za to Paramore, którzy w połowie 2017 roku powrócili z piątą studyjną płytą. “After Laughter” to comeback po wielu trudach, kłótniach i zmianach personalnych w zespole. Czy po takim emocjonalnym rollercoasterze da się nagrać dobry materiał?

Po pierwszym spotkaniu z nową płytą amerykańskiej formacji nie sposób nie pomyśleć, iż “After Laughter” jest zupełnie nowym rozdziałem muzycznej kariery Hayley Williams i spółki. Zespół sprawia wrażenie, jakby zapomniał o swoich emo-pop-punkowych korzeniach. Mocniej odcina się także od dojrzalszego rocka, z którego uczynił stabilną podstawę albumu “Paramore” z 2013 roku. Co otrzymujemy w zamian? Amerykańska grupa zabiera nas w podróż do kolorowych, lekko kiczowatych lat 80. i zaczyna spacer po new wave’owo-synth popowych terenach. Gitarowych motywów jest tu jak na lekarstwo, co jednak wynagradza przebojowość wielu kompozycji.

REKLAMA
final

Takiego otwarcia każdy artysta może sobie tylko życzyć. Zabarwione dyskotekowym bitem “Hard Times” jest jedną z najbardziej chwytliwych piosenek ubiegłego roku i jednym z najmocniejszych punktów dyskografii Paramore. Nie mniej przebojowym numerem jest następujące po niej “Rose-Colored Boy”, w którym w towarzystwie synth popowych melodii Hayley wyrzuca z siebie wyznania “just let me cry a little bit longer, I ain’t gon’ smile if I don’t want to”. Słabszym, choć pokazującym, jak grupa sprawdza się w lekko funkowym klimacie, nagraniem jest “Told You So”, które wokalistka zadedykowała osobom czekającym na jej potknięcia. Do swoich kolegów z zespołu skierowała natomiast słowa kolejnej kompozycji, jaką jest spokojniejsze, kalifornijskie “Forgiveness”. To zresztą nie jedyna ballada na krążku – warto zwrócić uwagę na akustyczno-smyczkowe “26” (przypominające takie starsze numery kapeli jak “Misguided Ghosts” czy “The Only Exception”) oraz zamykające krążek, nowoczesne, zaaranżowane na pianino “Tell Me How”.

Z pozostałych nagrań najbardziej intryguje “No Friend”. To jedyna kompozycja Paramore, w której nie słychać Hayley. Zamiast jej czystych wokali mamy melorecytującego Aarona Weissa z zespołu MewithoutYou. Utwór ten odstaje od pozostałych, zwracając uwagę swoją mroczną atmosferą i post hardcore’owym wydźwiękiem. Warto sięgnąć także po z początku melancholijne i akustyczne “Fake Happy”, które przeobraża się w dalszej części w jeden ze skoczniejszych punktów albumu, oraz zabarwione nutką ska “Caught in the Middle”. Słabsze wrażenie zostawiają po sobie “Pool”, “Grudges” oraz “Idle Worship”.

Roześmiany tytuł, okładka pełna jasnych, optymistycznych barw a do tego lekkie, przyjemne melodie – wydawać by się mogło, że “After Laughter” jest krążkiem bardzo radosnym, celebrującym życie czy młodość. Paramore postawili jednak na kontrast: niby tańczymy do ich premierowych utworów, lecz po chwili docierają do nas poszczególne wersy i zdajemy sobie sprawę, że istnieje też coś takiego jak śmiech przez łzy. Ta sprzeczność bardzo mi się podoba, bo nie jest mi obca, w końcu każdy z nas czasem udaje, że wszystko jest w porządku. Pod względem muzycznym “After Laughter” jest płytą krótką, ale treściwą. Nieco w połowie zaczyna nużyć, ale udowadnia, iż Paramore mają ochotę na kombinowanie z własnym brzmieniem. Ciekawe, jaki rozdział dopiszą do swojej historii następnym razem.

SPRAWDŹ AKTUALNE CENY NA CENEO.PL

REKLAMA
hifiman

DODAJ KOMENTARZ

Proszę wpisać swój komentarz!
Proszę podać swoje imię tutaj