Zaczęło się od kilku zdjęć i filmików prosto ze studia nagraniowego. Później doszły do tego informacje o przeprowadzanym masteringu i zrzuty ekranu SMS-owych rozmów artysty ze swoim współpracownikiem, La Marem Taylorem, dotyczących tego, czy nowa muzyka powinna ujrzeć światło dzienne w najbliższy piątek. Dzień później wszystko stało się jasne, a kanadyjski wokalista The Weeknd (a tak naprawdę Abel Tesfaye) ponownie trafił na usta melomanów. I plotkarzy, bo na EP-ce “My Dear Melancholy,” śpiewa o swoich ostatnich partnerkach.
Nigdy nie wchodzę artystom w życie prywatne, nie podglądam ich na Instagramie, nie interesuje mnie, z kim się spotykają, ile mają dzieci tudzież jak wabią się ich psy – dla mnie liczy się ich muzyka. Sięgając po premierowego The Weeknd zrobiłam jednak mały research, by dowiedzieć się, kto złamał mu serce i zainspirował do nagrania takich piosenek. Przewinęły się dwa nazwiska – modelka Bella Hadid i aktorka-wokalistka Selena Gomez. Warto im za to podziękować, bo dawno już twórczość Kanadyjczyka nie budziła we mnie takich emocji.
W melancholijny klimat EP-ki idealnie wprowadza wzbogacone dźwiękami pianina “Call Out My Name”, które jest tak smutnym nagraniem, że słuchaczowi z miejsca udziela się jego nastrój. Abel, przepełnionym żalem głosem, śpiewa o swoim związku z Gomez (wers “I almost cut a piece of myself for your life” odnosi się do operacji, jaką musiała ona przejść), winiąc byłą partnerkę za to, że nie traktowała ich związku tak poważnie, jak on. Jednocześnie bardzo za nią tęskni, o czym śpiewa w podszytym ponurą elektroniką kawałku “Try Me”. W bardziej rozrywkowym, choć mało przekonująco zaśpiewanym utworze “Wasted Times” zestawia obie kobiety razem, kładąc na klubowe bity gorzkie wersy pokroju “you put my life through hell”.
“I Was Never There” jest pierwszą z dwóch kompozycji, nad którymi Kanadyjczyk “siedział” razem z francuskim producentem Gesaffelsteinem. Postawienie na surowsze brzmienie nadało jej lekkiego dramatyzmu, który podkreślił liryczną stronę utworu, w którym The Weeknd oskarża byłą ukochaną, że po rozpadzie ich związku musiał szukać pocieszenia w używkach. Bardziej jednak podoba mi się drugi efekt współpracy obu panów, czyli delikatnie taneczne “Hurt You”. EP-kę zamyka nostalgiczne “Privilege”, w którym – podobnie jak w otwierającym wydawnictwo kawałku – wyraźniej słychać klawisze pianina. “So let’s just try to end it with a smile” śpiewa wokalista, ale nie do końca chce mu się w to wierzyć.
Należę do osób, które polubiły The Weeknd za sprawą “Trilogy” i debiutanckiego longplaya “Kiss Land”. Mroczne, elektroniczne R&B celnie trafiało w mój gust. Muzyka była świeża, a towarzyszące jej teksty pozostawiały spore pole wyobraźni słuchacza. Kolejne dwa wydawnictwa to już The Weeknd dosłowniejszy, bardziej przebojowy, mainstreamowy. Odkrywaniu EP-ki “My Dear Melancholy,” towarzyszył podobny dreszczyk podniecenia co pierwszym spotkaniom m.in. z “Thursday” czy “Echoes of Silence” i to największa zaleta tego mini albumu, a artysta ponownie wkupił się w moje łaski. Przecinek w tytule EP-ki nie jest zresztą przypadkowy – na pewno wkrótce otrzymamy kolejne wydawnictwo a może nawet i dwa. W końcu kto ze starych fanów Abla po wysłuchaniu “Beauty Behind the Madness” i “Starboy” nie zamarzył o nowej “Trilogy”? Pytanie, co o nowej muzyce The Weeknd sądzą Hadid i Gomez oraz co jeszcze ma im do wyśpiewania (zarzucenia?) kanadyjski wokalista.