Campfire Audio Andromeda Emerald Sea przynoszą wiele zmian. Amerykański producent zupełnie przeprojektował obudowy oraz zastosował pięć, nowych przetworników armaturowych z podwójnymi membranami. Słuchawki mają zachwycać ergonomią i czarować brzmieniem.
Pierwszy model serii Andromeda zadebiutował w 2016 roku. Od tego czasu Campfire Audio zaprezentowało kilkanaście (!) iteracji słuchawek, a wśród nich były zarówno warianty różniące się wykończeniem, zastosowanymi materiałami czy kolorystyką, jak i modele siedmioprzetwornikowe. Przez ten czas producent pozostał jednak wierny wysoce rozpoznawalnym obudowom. Wprawdzie często różniły się one detalami czy wymiarami, ale ostro ciosany kształt pozostawał niezmienny, podobnie jak śruby na pokrywkach.
Andromeda Emerald Sea to więc nie lada rewolucja, bo producent zerwał z klasycznym wzornictwem. Zmiany są na tyle odważne, że jedynie zbliżony kolor oraz ilość przetworników zdradzają, że mamy do czynienia z reprezentantem serii Andromeda. Nowy kształt to nie wszystko, bo wnętrze słuchawek upakowano dwumembranowymi przetwornikami armaturowymi, a także… zwiększono cenę słuchawek do poziomu niegdyś zarezerwowanego dla modeli hybrydowych. Sprawdziłem, co potrafią emeraldowe Andromedy oraz porównałem je z innymi nowościami Campfire Audio i nie tylko.
Wyposażenie
Zestaw zawiera:
- trzy pary tipsów silikonowych (rozmiary S, M, L);
- trzy pary pianek termoaktywnych (rozmiary S, M, L);
- trzy kable MMCX > 2,5 mm/3,5 mm/4,4 mm (długość ok. 125 cm);
- woreczek na słuchawki;
- pokrowiec na słuchawki;
- etui na kable;
- przyrząd do czyszczenia;
- skrzynkę z wieszakiem;
- przypinkę;
- kartę kolekcjonerską;
- instrukcję obsługi, certyfikat, kartę gwarancyjną itd.
Pierwsze rozpakowanie słuchawek to sama przyjemność, bo nie dość, że wyposażenie jest wyjątkowo bogate, to same akcesoria zdumiewają jakością i oryginalnością. Całość dostarczana jest w drewnianej skrzynce, która została wycięta laserowo. W jej pokrywie znajduje się kwadratowy otwór, w który wpina się… wieszak na słuchawki, czyli niewielki model dłoni z druku 3D. Akcesorium zostało ręcznie pomalowane w taki sposób, że przypomina miedź pokrytą patyną.
W pudełku znajdziemy także multum dodatków, czyli m.in.: siateczkowy woreczek zabezpieczający obudowy, skórzaną okładkę na słuchawki, a także etui z tkaniny RipStop na okablowanie. Obecność tego ostatniego pokrowca nie jest przypadkowa, bo w zestawie są aż trzy, taśmowe kable z posrebrzonej miedzi, znane z modelu Pathfinder, czyli hybrydowych słuchawek powstałych we współpracy z Astell&Kern. Bez wątpienia jest co rozpakowywać i podziwiać.
Z drugiej strony drewniana skrzyneczka, szereg pokrowców czy trzy kable bez wątpienia windują cenę. Zamiast tych ostatnich producent mógł zaoferować albo modularny kabel, albo dwa warianty słuchawek – jeden z kablem 3,5 mm, drugi z 4,4 mm. Nie przekonuje mnie też skórzana okładka na słuchawki, która jest gruba i solidna, ale gorzej zabezpiecza słuchawki od korkowych futerałów z modeli Ara czy Solaris 2020. Szkoda również, że zrezygnowano z tipsów Final Type E, do których producent zdążył już przyzwyczaić.
Konstrukcja
Andromedy się skurczyły, stały się obłe i bardziej minimalistyczne – to wszystkie zmiany wizualne w pigułce. Konstrukcja jest nadal kanciasta i mocno pościnana, ale tym razem kontury są zdecydowanie łagodniejsze, a obudowy wręcz lekko pękate. Rezultat jest świetny, ale nie ukrywam, że na pokrywkach brakuje mi łebków śrubek Tri-Wing, które zdobiły wszystkich prekursorów oraz pozostałe, andromedopodobne dokanałówki w portfolio Campfire Audio. Nadal jest jednak na czym zawiesić oko.
Słuchawki skonstruowano z kilku elementów. Lwią część stanowi anodowane aluminium, z którego wykonano zarówno pokrywki, jak i obudowy. Te pierwsze zostały efektownie wyprofilowane oraz ozdobione dyskretnym logo, które wyfrezowano płycej, niż zazwyczaj. Natomiast z oznaczeń kanałów na słuchawkach zupełnie zrezygnowano, a uprzednio sąsiadowały one z tulejkami. Pozostałe elementy, czyli „zawory” na krawędziach, pierścienie wokół gniazd MMCX oraz tulejki są stalowe i wypolerowane na wysoki połysk.
Czterożyłowe kable również przykuwają wzrok, bo są taśmowe. Każda żyła posrebrzonej miedzi została skręcona i oddzielnie zaizolowana, więc przewody są smuklejsze oraz szersze od standardowych „drutów” serii Litz. Świetnie prezentuje się także osprzęt kabli, czyli stalowe wtyczki oraz pozłocone rozdzielacze. Tym ostatnim towarzyszą przezroczyste suwaki, które łatwo przegapić, bo częściowo chowają się w samych splitterach i idealnie do nich przylegają. Nie zapomniano także o ergonomicznie odkształconych zausznicach, a także oznaczeniach kanałów na wtyczkach MMCX.
Jakość wykonania jest po prostu perfekcyjna, czyli taka, jaka powinna w słuchawkach tej klasy. Nie dostrzegłem nawet najmniejszych skaz, problemów ze spasowaniem obudów czy wykończeniem. Nie piszę tego na wyrost, bo zwracam na to szczególną uwagę, co ułatwia mi obiektyw makro, z którego korzystam. Często słuchawki wyglądają nienagannie na oko, ale na zdjęciach zauważam wyszczerbione krawędzie czy pozostałości kleju, a nic takiego nie ma miejsca w przypadku Andromeda Emerald Sea.
Ergonomia i użytkowanie
Nie mam również do czego przyczepić się w kwestii ergonomii. W moim przypadku słuchawki bez problemu mieszczą się w małżowinach usznych i niemal nie stykają z nimi krawędziami, bo opierają się tylko wewnętrznymi częściami. Dla porównania starsze „kanciaki” producenta potrafiły nieznacznie rozpierać, a w konsekwencji uwierać uszy i drażnić skórę, co w moim przypadku nie powodowało specjalnego dyskomfortu, ale wiem, że wielu użytkowników na to narzekało. Ponadto Andromeda ES niemal nie odstają z moich małżowin i perfekcyjnie trzymają się swoich miejsc.
Izolacja akustyczna jest satysfakcjonująca. Korzystałem głównie ze średnich tipsów silikonowych, które wzorowo wypełniały moje kanały słuchowe i dość skutecznie tłumiły otoczenie. Podczas odsłuchów hałasy z zewnątrz nie dawały się w ogóle we znaki, mogłem w pełni skupić się na muzyce. W cichszych partiach utworów świat zewnętrzny docierał do moich bębenków, ale nadal mnie nie rozpraszał. Dodam jeszcze, że sama aplikacja nie stanowiła wyzwania – nie musiałem zakładać słuchawek na odpowiednią głębokość, poprawiać ich po założeniu, by tipsy poprawnie uszczelniały kanały słuchowe. Nie traciłem też uszczelnienia poruszając głową czy szczęką.
Okablowanie chwaliłem już przy okazji testu modelu Astell&Kern Pathfinder. Wprawdzie ich płaski profil nie eliminuje splątywania, ale dzięki temu kable dość łatwo rozplątać. Są one też na tyle ciężkie, lejące się i elastyczne, że świetnie się układają. Z tych samych powodów nie są potrzebne opaski czy spinki, bo kable nie rozprostowują się samoczynnie po zwinięciu, co ułatwia życie na co dzień. Spodobał mi się także płaski rozdzielacz i nie rozczarował mnie suwak, który stawia duży opór, więc utrzymuje pozycję, czyli pozwala skutecznie skrócić odcinki douszne. Nie narzekałem także na efekt mikrofonowy, na tyle delikatny, że wręcz pomijalny.
Specyfikacja
- konstrukcja: dokanałowa
- przetworniki: 2x armaturowy dwumembranowy (niskie tony) + 1x armaturowy dwumembranowy (średnie tony) + 2x armaturowy dwumembranowy z komorą T.A.E.C (wysokie tony)
- pasmo przenoszenia: 5 Hz-20 kHz
- czułość: 94 dB @ 1 kHz
- impedancja: 6,375 Ω
- kable: MMCX > 2,5 mm/3,5 mm/4,4 mm, posrebrzona miedź (długość ok. 125 cm)
- masa: 5,4 g (pojedyncza słuchawka); 35,7 g (obie słuchawki z kablem i tipsami)
Brzmienie
Campfire Audio Andromeda ES – tipsy
Wybór końcówek jest mały, ogranicza się do silikonowych tipsów lub pianek. Szczerze mówiąc w przypadku starszych słuchawek Campfire Audio zawsze preferowałem tipsy Final Type E, których tym razem zabrakło. Jednak tipsy producenta okazały się być wystarczające – silikonowe nakładki zapewniły mocniejsze skraje pasma, a pianki łagodniejsze. Do odsłuchów wybrałem te pierwsze.
Z ciekawości sięgnąłem także po Spinfit CP145 oraz wspomniane nakładki Finala. Te pierwsze jak zwykle przypadły mi do gustu, bo zapewniły klarowniejszą wyższą średnicę i górę pasma. Z kolei nakładki Final Type E wypadły tym razem gorzej, bo niepotrzebnie wzmagały bas, zapewne ze względu na niewielką średnicę otworów wylotowych. Może nie bez powodu nie ma ich w zestawie.
Campfire Audio Andromeda ES – brzmienie
Andromeda Emerald Sea nie brzmią jak typowe armatury. Strojenie zaskakuje, bo słuchawki są ciepłe, dość gładkie w przekazie i mocno osadzone w niskich tonach. Przekaz jest łagodny, czyli przystępny i spokojny, co jest miłą odmianą, zważywszy na to, że mowa o w pełni armaturowych IEM-ach. Zadowoleni będą wszyscy zmęczeni wyżyłowanym i sykliwym przekazem, bo nic takiego nie ma miejsca w przypadku Andromeda ES. Słuchawki są jednak czułe na realizację muzyki i wymagają synergii ze sprzętem lub pewnej pomocy, bo strojenie nie jest perfekcyjne. Zacznijmy jednak od początku.
Bas zaskakuje! Niskich tonów nie brakuje, są one mocne i gęste, a do tego robią wrażenie atakiem – zwartym, energicznym i kontrolowanym. Właściwie Andromeda wydają się imitować bas słuchawek z przetwornikami dynamicznymi, co robią w sposób przekonujący. Odczucie potęguje także swobodne zejście w subbas, bo Andromeda ES potrafią nisko zamruczeć i efektownie zawibrować, ale prym wiedzie midbas. Bas wybrzmiewa szybko i sprawnie wygasa, ale potrafi też zostać w muzyce dłużej, gdy wymaga tego repertuar. Dół pasma jest też zróżnicowany, mimo obfitości basu faktura instrumentów nie jest maskowana, więc świetnie słucha się kontrabasu, gitary basowej, fortepianu czy syntezatorów. Przekaz jest jednak dość elastyczny – niskie tony wychodzą przed szereg, ale nadal można posłuchać przeróżnej muzyki. W tym przypadku metal czy cięższa elektronika również wchodzą w grę.
Pasmo średnie jest… kontrowersyjne. Na czele jest jego niższy zakres, co wzmaga ciepło, łagodność i gładkość. Słuchawki brzmią też barwnie i nasycają dźwięk, co nie jest takie oczywiste w przypadku modeli w pełni armaturowych. Wyższe średnie są na tyle obecne, że dźwięk nie jest zupełnie rozmyty, kontur jest twardy i zarysowany. Nie mam jednak wątpliwości, że wyższy podzakres jest drugoplanowy. Niestety ostateczny efekt zależy od realizacji muzyki i synergii ze sprzętem, bo często dźwięk wydaje się zgaszony. Jak na mój gust brakuje zakresu 4-6 kHz (prezencji) lub nawet 4-8 kHz. W efekcie wyższe wokale czasami giną w tle, gitary nie są tak mocne, jakby się chciało, podobnie jak dęciaki czy smyczki. Zachwyceni będą za to wszyscy zmęczeni ostrością, melomani wrażliwi na wysokie tony. Mnie jednak wyższej średnicy po prostu brakowało, na tyle, że posiłkowałem się EQ, z którego rzadko korzystam. Wystarczyło lekkie wzmocnienie tego podzakresu, by Andromedy ES zabrzmiały równiej, klarowniej i bardziej wyraziście. Po korekcji słuchało mi się ich świetnie.
Wysokie tony kontynuują charakter średnicy, czyli również są grzeczne. Wprawdzie nie ma mowy o totalnym roll-offie czy przyciemnieniu, ale słuchawki bez wątpienia zaokrąglają i lekko zmiękczają sopran. Również wolałbym, żeby było go trochę więcej, ale szybko zauważyłem, że dzięki temu wysokie tony brzmią naturalnie, nie wydają się być oderwane od reszty pasm i nie brzmią cyfrowo. Dało się to wychwycić np. po talerzach perkusyjnych, które brzmiały dźwięcznie, metalicznie i często wibrująco, co często traci się w przypadku słuchawek o mocno wywindowanej górze. W ogóle nie musiałem przejmować się sykliwością, unikać określonych źródeł czy gorzej zrealizowanych albumów. Z przyjemnością słuchało mi się płyt, które zazwyczaj omijam testując słuchawki armaturowe czy hybrydowe.
Scena dźwiękowa jest zaskakująco szeroka. Korzystałem głównie z połączeń zbalansowanych i byłem pod wrażeniem separacji kanałów, elipsoidalnej przestrzeni i eksponowania instrumentów mocno na boki. Głębia oraz wysokość są drugoplanowe, ale nadal satysfakcjonują, bo instrumenty są eksponowane na różnych płaszczyznach. Zatem fani kontrastowej stereofonii, muzyki rozpościerającej się przed słuchaczem, nie powinni narzekać. Na pochwałę zasługuje także holografia – instrumenty są trójwymiarowe i kształtne, zajmują w scenie obszary, a nie punkty. Ich separacja jest również bez zarzutu, ale napowietrzenie mogło być większe, co jest jednak typowe dla słuchawek o mocnym fundamencie basowym.
Campfire Audio Andromeda ES – porównania
Zacząłem porównania od testowanych ostatnio HiFiMAN-ów Svanar, czyli dynamików, które mają zaskakująco dużo wspólnego z Andromeda ES. Oba modele brzmią muzykalnie, przystępnie, barwnie oraz ciepło. Zarówno Svanar, jak i Andromeda ES nie syczą, nie kłują i absolutnie nie irytują. Różnice konstrukcyjne jednak słychać, bo charakter słuchawek Campfire Audio jest nadal twardszy od Svanarów. Muszę przyznać, że przebieg wyższej średnicy i góry modelu Svanar bardziej mnie przekonuje, bo w przypadku HiFiMAN-ów nie musiałem sięgać po EQ. Z drugiej strony Andromeda ES są o kilka tysięcy złotych tańsze, a po prostej korekcji również brzmią rewelacyjnie. Osobiście preferuję charakter przetworników armaturowych, więc chyba wybrałbym nowe Andromedy. Nie wymagają one też dodatkowych wydatków na kable i mają uniwersalne gniazda, czego nie można powiedzieć o Svanarach.
W trakcie testów porównywałem model Andromeda ES także z inną nowością Amerykanów, czyli dwukrotnie droższymi i hybrydowymi Solaris Stellar Horizon. Szybko wyszło na jaw, że nowe Solarisy to wręcz przeciwieństwo modelu Andromeda Emerald Sea – słuchawki są zdecydowanie płytsze w basie, neutralne w średnicy i wyraźnie jaśniejsze, a wręcz ostrzejsze w wyższej średnicy/sopranie. Muzykalność jest więc po stronie Andromeda ES, ale Solaris SH brzmią za to bardziej rozdzielczo i technicznie, a do tego jeszcze przestrzenniej, co w dużej mierze zawdzięcza się punktowym niskim tonom. Więcej o Solarisach Stellar Horizon w kontekście Andromeda Emerald Sea będzie można przeczytać w teście dedykowanym nowym hybrydom producenta z Portland.
Zestawiłem Andromeda ES także ze starszymi dokami od Campfire Audio. Okazało się, że siedmioprzetwornikowe Ara są płaskie jak deski, klarowniejsze i zdecydowanie bardziej techniczne od Andromeda ES. Szybko zaczęło brakować mi basu w Arach, jak i przestrzeni, bo Andromeda ES rozpieszczały stereofonią. Z drugiej strony Ara są zestrojone zdecydowanie równiej i przekazują więcej detali, więc to lepszy wybór dla fanów analizy. Co ciekawe Solaris 2020 także zabrzmiały skromniej w basie, a szczególnie tym średnim, jak i oferowały klarowniejsze wyższe średnie oraz górę pasma. Przy nich Andromedy ES wydawały mi się zgaszone, przesadnie uspokojone w wyższych podzakresach. Szkoda, że Solaris 2020 nie są już dostępne, bo to mocna alternatywa dla Andromeda ES.
Postanowiłem odnieść Andromeda ES również do tańszych Sennheiserów IE 900. Mowa o słuchawkach z pojedynczymi przetwornikami dynamicznymi, które mocno różnią się charakterem od Andromeda ES. Otóż IE 900 akcentują skrajne pasma, oddalają średnicę i brzmią kuliście. Według mnie Sennheisery ostrzej prezentują górę pasma, a więc brzmią bardziej krystalicznie, ale nie tak naturalnie. Dla porównania Andromeda ES przekonują bliższą, jakby analogową średnicą, również zachwycają atakiem basu i do tego budują szerszą, bo elipsoidalną scenę dźwiękową. Zatem IE 900 to dobry wybór, gdy szukamy efektownego strojenia. Z kolei Andromeda ES spodobają się fanom spokojniejszego dźwięku, mocniejszej niższej średnicy oraz szerszej sceny.
Sprawdziłem także hybrydy od FiiO, czyli FH9, aktualnie kosztujące ułamek ceny modelu Andromeda ES. Okazało się, że FH9 odsuwają średnicę, mają gładszy przekaz basu i klarowniejsze górne rejestry. Uważam, że Andromeda ES przekazują więcej informacji w niskich i średnich tonach, twardziej zarysowują dźwięk i nie zmiękczają go tak, jak FH9. Ponadto Andromeda ES brzmią szerzej od FH9. Z drugiej strony FiiO FH9 mocniej doświetlają żywe instrumenty, co przekłada się na wyższą szczegółowość w partiach smyczek, gitarowych solówkach czy talerzach perkusyjnych. Technicznie stawiam wyżej Andromeda ES, a szczególnie po korekcji wyższej średnicy. Niemniej wątpliwości budzi cena, bo Andromeda ES są ponad dwukrotnie droższe od FH9, czyli słuchawek z wymiennymi filtrami akustycznymi oraz modularnym kablem.
Campfire Audio Andromeda ES – synergia
Uważam, że Andromeda ES wymagają odpowiednio dobranego sprzętu. Chodzi zarówno o synergię, jak i czystość sygnału. Według mnie najlepiej wypadają źródła neutralne, jasne lub nawet wyostrzone, a więc tym razem najlepszym wyborem będą sprzęty oparte na kościach ESS Technology, te brzmiące stereotypowym „Sabre”. Warto wypróbować też filtry cyfrowe typu „fast” lub „sharp” – słuchawki pozytywnie na nie reagowały, brzmiały klarowniej w porównaniu do filtrów „slow”, z których zazwyczaj korzystam.
Ze słuchawkami bardzo dobrze zgrał się Astell&Kern Kann Max, który zapewnił mocniejsze wyższe średnie i sopran, a także dużą scenę i wysoką rozdzielczość. Gorzej wypadł FiiO M17, który także przyzwoicie kompensował górę i wyższe średnie, ale niestety niepotrzebnie wzmagał bas. Podobnie było z nowym FiiO M15s. Lepsze rezultaty dał więc stacjonarny K9 Pro ESS, który nieźle dogadywał się z Andromeda ES, bo mniej potęgował bas od odtwarzaczy. Niemniej nadal sięgałem po EQ, bo w wielu realizacjach brakowało mi wspomnianej prezencji.
Niestety mimo synergii z Kann Max, efekt psuł szum. Wprawdzie słuchawki są w tym aspekcie mniej wymagające od modeli Ara czy serii Solaris, ale to nadal problem, szczególnie w połączeniach zbalansowanych. Szum występował także z FiiO M17, M15s czy mobilnym przetwornikiem Astell&Kern AK HC2. Lepiej w kwestii szumu wypadły sprzęty Cayina, czyli dongle RU6 oraz odtwarzacz N3Pro, ale niestety z nimi słuchawki nie pokazały pełni swoich możliwości. Podobnie było z adapterem Bluetooth FiiO BTR7 – sygnał był dość czysty, ale Andromeda ES jeszcze nie rozwinęły skrzydeł. Ostatecznie najczystszy sygnał i jednocześnie odpowiednio wysoki poziom technicznym zapewnił tylko stacjonarny FiiO K9 Pro ESS, który nie męczył szumem nawet z wyjścia 4,4 mm.
Podsumowanie
Trudno przejść obojętnie obok Andromeda Emerald Sea. Słuchawki zostały wyposażone wyjątkowo bogato i wykonane z najwyższą precyzją. Moim zdaniem odświeżone wzornictwo jest jak najbardziej udane, a mniejsze i bardziej zaokrąglone obudowy przynoszą też progres w ergonomii. Nie zawiodłem się także izolacją akustyczną oraz nowym okablowaniem, które właściwie niczym mi nie podpadło. Potężny, ale kontrolowany bas, ciepłe pasmo średnie oraz łagodny przekaz także należy zaliczyć do plusów, podobnie jak szeroką scenę dźwiękową.
Akcesoriów jest multum, ale nie wszystkie dodatki satysfakcjonują. W mojej ocenie starsze, korkowe futerały były bardziej praktyczne, a chętnie zobaczyłbym w zestawie więcej zróżnicowanych tipsów. Szkoda, że wyższa średnica nie jest chociaż kapkę mocniejsza – słuchawki brzmiałyby bardziej wyraziście i nie wymagałyby synergii czy stosowania EQ.
Andromeda Emerald Sea zostały wycenione na prawie 6600 zł, czyli niemal tyle, co niegdyś modele serii Solaris. Z jednej strony cena jest wygórowana, a producent nie starał się jej obniżyć, bo pudełko pęka w szwach od akcesoriów i gadżetów. Z drugiej strony HiFiMAN Svanar są znacznie droższe, a nie mają nawet kabla zbalansowanego w zestawie. Za Andromedami przemawia też… cena Solarisów Stellar Horizon, która wynosi 13000 zł. Jak dla mnie przełom wyższej średnicy i góry jest zbyt łagodny, by przyznać rekomendację Andromedom Emerald Sea, ale bez wątpienia warto je odsłuchać.
Zalety:
+ wyjątkowo bogate wyposażenie
+ kable zbalansowane w standardzie
+ rewelacyjna jakość wykonania
+ zjawiskowe wzornictwo
+ wysoka ergonomia
+ dobra izolacja akustyczna
+ elastyczne okablowanie
+ imponujący bas, analogowa średnica i przystępna góra
+ szeroka i holograficzna scena dźwiękowa
Wady:
– pokrowiec na słuchawki to krok wstecz
– zbyt łagodna wyższa średnica/góra (subiektywnie)
– wymagają synergii/czystego sygnału
Sprzęt dostarczył:
Muszę powiedzieć, że jestem nimi zachwycony, Miałem już poprzednie dwie edycje „Andromed” ale te są dla mnie najbardziej muzykalne 🙂 Obecnie z Kann’em Max to mój ulubiony zestaw 🙂
Dzień dobry. Mam shanling h5.Czy będzie synergia?