Angie to najnowsze i zarazem najtańsze słuchawki dokanałowe produkcji Astell&Kern w kolaboracji z JH Audio. Jak brzmią wykonane ręcznie multiarmatury za 5000 zł?
Angie to, obok droższej Layli, najnowsze dziecko Astell&Kern i JH Audio. Oba modele to słuchawki uniwersalne, mające w ofercie amerykańskiego producenta swoje spersonalizowane odpowiedniki. Layla to model flagowy, a jej młodsza siostra Angie to najniższy model The Siren Series. Oba modele wyposażono w nowe przetworniki oraz zwrotnice, inne niż w testowanych przez nas Roxanne (AKR03). Mimo że nowości wyglądają podobnie do Roxanne, to Layla (dwunastoprzetwornikowe) zostały zestrojone na słuchawki studyjne, a Angie (ośmioprzetwornikowe) mają sprawdzić się jako monitory.
Wyposażenie
Angie zamknięte są w sporym, podwójnym pudełku z otwieraną pokrywą, którą podtrzymuje materiałowa tasiemka. Akcesoria umieszczono w oddzielnej przegródce, a część w płaskim pudełku. Jest tego sporo:
- 3 pary silikonowych nakładek (S, M, L, pojedyncze, matowe);
- 3 pary pianek Comply (seria T, rozmiary S, M, L);
- 10 dystansów na wtyk 3,5 mm;
- przyrząd do czyszczenia (drucik + szczoteczka);
- mały, płaski wkrętak;
- przewód zbalansowany (wtyk 2,5”, do urządzeń Astell&Kern);
- standardowy przewód 3,5”;
- metalowa puszka na słuchawki;
- instrukcja obsługi i karta gwarancyjna.
Akcesoria są wysokiej jakości, chociaż – jak zwykle u AK – opakowanie łatwo naderwać przy wypakowywaniu. Tipsy są dobrej jakości, „narzędzia” z zestawu również. Największe wrażenie robi jednak puszka – to kawał wycinanego maszynowo aluminium. Przypomina opakowanie od kremu z odkręcanym wieczkiem, na które naniesiono logotypy producentów oraz modelu, a w środku wyłożono gąbką. Całość to element znany ze słuchawek Roxanne, ale w tym przypadku pudełko nie jest czarne, lecz metalicznie bordowe.
Konstrukcja
Niespodzianek nie ma – Angie to bardzo podobna konstrukcja do Roxanne. To duże i szerokie słuchawki ukształtowane na wzór „łezki”, która ma wypełniać wnętrze małżowiny. Słuchawki zostały ręcznie zaprojektowane, ale obudowy pochodzą z wydruku 3D. Mają jednak wstawki z włókien węglowych o charakterystycznej, kafelkowej fakturze oraz elementy metalowe. Tym razem czerń wspiera mocna czerwień.
Angie przypominają kształtem słuchawki spersonalizowane, są jednak symetryczne i mają wyraźne krągłości od wewnętrznej strony. Nie jest to konstrukcja mająca współpracować idealnie z małżowiną uszną, wygląda na uproszczoną, przynajmniej odnosząc ich kształt do InEar StageDiver, czyli uniwersalnych słuchawek stworzonych na podstawie skanów setek małżowin usznych, które testowaliśmy jakiś czas temu. Pokrywki Angie wykonane zostały z włókien węglowych, a zdobi je litera A (z loga AK) oraz logo The Siren Series Jerrego Harvey’a, czyli symbol syreny. Oba nadruki są czerwone i metaliczne, a pokrywki mają dodatkowe czarne, aluminiowe obwódki.
Czerwono-czarny wzór sięga aż po tulejki, gdzie widać wyraźną zmianę w porównaniu do Roxanne. To także, walcowate i szerokie tuleje, ale tym razem zamiast nawierconych wylotów są tam metalowe trzy metalowe rurki. Dwa dźwiękowody są symetryczne (średnica i sopran), a jeden większy (niskie tony).
W górnej części obudów widać znane gniazda na wtyki przewodu. Są one gwintowane i wpina się w nie czteropinowe wtyczki. Sam przewód jest również w rozmiarze XL, ma odcinki pamięciowe, jest gruby – po cztery żyły na stronę, splątane spiralnie. “Igrekowy” splitter ma szeroki suwak, a tuż przed kątowym wtykiem mini-jack umieszczono dodatkowy pilot. Są na nim dwa potencjometry odpowiadające za niskie tony (do regulacji śrubokrętem z zestawu).
Wykonanie słuchawek to najwyższa półka, co nie jest raczej niespodzianką w tej cenie. Do tego Angie wyglądają rewelacyjnie – jest co podziwiać. Bardzo podoba mi się faktura słuchawek, pewna mroczność matowej czerni przełamywana przez połysk obudów. Elegancki i efektowny wzór. Dobrze, że producent zrezygnował z chromowanej powłoki – początkowo słuchawki miały być wręcz zalane metaliczną czerwienią.
Ergonomia
Słuchawki mają wypełniać małżowiny, ale to nie znaczy że się w nich schowają. Są mniejsze niż Roxanne lub Layla, ale potrzeba naprawdę wielkich uszu, by słuchawki nie wystawały. Co dziwne, nie są dla mnie tak wygodne jak Roxanne i wydają się bardziej wystawać – u mnie sterczą praktycznie połowy obudów. Słuchawki wyglądają wtedy dosyć dziwnie, a moje uszy są raczej typowych rozmiarów. Te mniejsze mogą być niekompatybilne z Angie i innymi „syrenami”.
Odcinki pamięciowe dobrze zapamiętują kształt, ale słuchawki wymagają początkowego poprawiania przy zakładaniu. Pierwsze odsłuchy potrafiły zirytować, mnie udało się zmęczyć małżowiny samym poprawianiem odcinków pamięciowych i ustawianiem słuchawek. Z czasem jest już lepiej, ale lepiej przyzwyczaić się do pewnego uciskania i rozpierania kanałów słuchowych.
Izolacja nie jest mocna – wyraźnie słyszałem stukot klawiszy mechanicznej klawiatury (głośne, klikające przełączniki), hałas otoczenia również potrafił się przebić. Być może dla większych uszu tłumienie będzie mocniejsze, sam jednak wybrałem średnie tipsy, zamiast dużych – brzmienie było dla mnie lepsze, a izolacja ciut słabsza.
Przewód, mimo że gruby, to dobrze układa się na uszach i nieźle trzyma. Splitter nie jest ciężki, ale kabel układa się na ciele bardzo dobrze. Kątowy wtyk jest spory, swoje waży także pilot z regulacją basu. System jest taki sam, jak w Roxanne – dwa potencjometry, mające po ¾ obwodu koła. Posiłkując się analogią do tarczy zegara, to łuk od 8:00 do 16:00, co pozwala na konfigurację basu w zakresie 0-10 dB.