Szwedzka wokalistka Lykke Li chyba nie mogła lepiej uczcić dziesięciolecia swojej muzycznej kariery aniżeli wydając nowy krążek. Tak, drodzy czytelnicy, autorka przeboju “I Follow Rivers” na scenie pojawiła się w 2008 roku, szybko zdobywając sympatię osób, którzy od zwykłego, beztroskiego popu wolą taki chłodniejszy, grający na emocjach i chętnie wchodzący we współpracę z dream popem czy indie. Do tego grona zaliczam się i ja, co sprawiło, że z albumem “So Sad So Sexy” mam niemały problem.

Przy okazji premiery czwartego krążka Szwedki wróciłam do jego poprzednika “I Never Learn”, przypominając sobie nie tylko zawarte na nim kompozycje, ale i to, co o owym wydawnictwie mówiła sama zainteresowana. Cztery lata temu Lykke Li określiła swoją trzecią płytę zwieńczeniem pewnej trylogii i bynajmniej nie były to słowa rzucone na wiatr. Albumem “So Sad So Sexy” artystka zdaje się opuszczać mroźną Skandynawię, stając się pełnoprawną obywatelką… Ameryki. Takie przynajmniej towarzyszy mi wrażenie, gdyż zawarte na krążku piosenki są głównie mieszanką nowoczesnego popu, trapu i r&b. Gdyby jeszcze zapraszono do współpracy topowych raperów, można by mówić o próbie podbijania amerykańskiego Billboardu. Bye, bye Europe.

 

REKLAMA
hifiman

Już pierwsza kompozycja na płycie daje do zrozumienia, że Lykke Li postanowiła na nowo zdefiniować swą twórczość. W “Hard Rain” śmiało sięga po trap, balansując w tym niespiesznym utworze traktującym o minionej miłości na granicy śpiewu i melorecytacji. Nieco żywszym nagraniem jest “wyposażone” we wpadający w ucho refren “Deep End”, który sprawia, że numer ten szybko stał się moim ulubionym punktem wydawnictwa. Do gustu przypadły mi jeszcze dwie piosenki: przestrzenne, oparte na minimalistycznym, elektronicznym bicie “So Sad So Sexy”, oraz niemniej skromne, bliższe dream popowym epizodom artystki “Bad Woman”. Reszta to utwory świetnie wyprodukowane, dopracowane, ale przerażająco wręcz puste i nie zachwycające ani wokalami, ani warstwą tekstową. Mamy tu chociażby nudne, wzbogacone niepowalającą nawijką Aminé’a “Two Nights”, powolne “Last Piece”, dziwaczne, infantylne “Jaguars in the Air” czy “Better Alone”, w którym Lykke Li nawet nie stara się ładnie brzmieć.

 

 

“So Sad So Sexy” autentycznie zawodzi. Niby ten wyczuwalny smutek w głosie wokalistki i melancholijne teksty nie dają zapomnieć, że słuchamy albumu Lykke Li, ale warstwa brzmieniowa albumu stawia niepowtarzalną niegdyś artystkę w gronie podobnych sobie wokalistek. Czwarta studyjna płyta Szwedki jest jednak krążkiem, którego da się posłuchać, a nawet wynieść dla siebie kilka fragmentów. Nie ma jednak co liczyć na małe trzęsienie ziemi, elementy zaskoczenia czy poczucia beznadziei i zagubienia, które na lirycznie nie mniej przygnębiającym poprzedniku potrafiły bardzo mnie poturbować. Nowe kompozycje Lykke Li są do bólu poprawne, a nie tego oczekuje się po wokalistce, która nagrała naprawdę mocne albumy, jak “Wounded Rhymes” czy kiedyś przeze mnie krytykowane “I Never Learn”. So sad, not too sexy, so boring, so disappointing.

SPRAWDŹ AKTUALNE CENY NA CENEO.PL

REKLAMA
hifiman

DODAJ KOMENTARZ

Proszę wpisać swój komentarz!
Proszę podać swoje imię tutaj