Długo przyszło nam czekać na nowy studyjny album zespołu Franz Ferdinand, czyli szkockich mistrzów tanecznego rocka. Formacja długo promowała poprzedni krążek “Right Thoughts, Right Words, Right Action”, a także nawiązała chwilowy sojusz z amerykańskim, istniejącym od lat 70. duetem Sparks, który zaowocował interesującym krążkiem “FFS”. Kiedy nadeszła pora rozmyślania nad kolejną płytą, z Franz Ferdinand odszedł współzałożyciel grupy Nick McCarthy, a sam zespół na miejsce rejestrowania nowego materiału wybrał Francję. Jak paryski klimat wpłynął na muzykę?

Na hasło “muzyka francuska” w jednym uchu grają mi szlachetne, popowe numery Zaz, a w drugim cała paleta elektronicznych dźwięków, za które odpowiedzialni są m.in. Daft Punk, Justice czy Cassius. Członek tego ostatniego zespołu, Philippe Zadar, pomógł zresztą Franz Ferdinand w produkcji “Always Ascending”, wzbogacając brzmienie kapeli o wprawiające nogi w ruch melodie tak tanecznie Szkoci jeszcze nie grali.

REKLAMA
final

Płyta wita nas pięciominutowym utworem tytułowym, wobec którego żywię mieszane uczucia. Z jednej strony podoba mi się jego rytm, z drugiej zaś uważam, że kompozycję w dół ciągną zmęczone, mało przekonywujące wokalizy Alexa Kapranosa. Lepiej wypada kolejna piosenka, jaką jest funkujące, pulsujące “Lazy Boy”, wzbogacone o iście psychodeliczne partie gitar. To mój ulubiony utwór na albumie, choć po piętach depcze mu “The Academy Award”. Owo zabarwione melancholią nagranie należy do spokojniejszych punktów w dyskografii Franz Ferdinand, czarując podchodzącą pod orkiestralny pop aranżacją. Wśród numerów, które bardziej przypadły mi do gustu, wyróżnić również można stąpające po mocno syntezatorowych melodiach “Feel the Love Go”, zdecydowanie najbardziej rockowe, zaskakujące rapowanymi wersami “Huck and Jim” oraz nowofalowe “Glimpse of Love”. Dobrze wypada także zamykające cały zestaw balladowe, kołyszące nagranie “Slow, Don’t Kill Me Slow”. Nie do końca za to rozumiem pomysł na “Paper Cages”, w którym wyraziste, mocne rozpoczęcie przerodziło się w powolne, jednostajne granie. O istnieniu takich kompozycji jak “Finally”“Lois Lane” bardzo łatwo w ogóle zapomnieć. Twórczość Franz Ferdinand ma to do siebie, iż za każdym razem gładko wchodzi. Grupa nie przesadza z ilością kompozycji, które umieszcza na kolejnych albumach. Nie kombinuje także z długością nagrań i ich konstrukcją. Pod tym względem “Always Ascending” nie odstaje od reszty, będąc krążkiem przyjemnie niedługim, choć momentami niepokojąco nużącym. Słuchając tej płyty w głowie co chwilę pojawiała mi się myśl, iż Franz Ferdinand już nic nikomu nie muszą udowadniać teraz liczy się dla nich wyłącznie dobra zabawa. Poruszających czy godnych zapamiętania treści na ich nowym krążku brak, ale rozrywkową funkcję spełnia on niemalże w stu procentach. Jeśli jednak szukacie ciekawszych dźwięków, to polecam poprzedni album Szkotów, do którego sama chętniej będę wracać.

SPRAWDŹ AKTUALNE CENY NA CENEO.PL

REKLAMA
fiio

DODAJ KOMENTARZ

Proszę wpisać swój komentarz!
Proszę podać swoje imię tutaj